sobota, 31 grudnia 2011

2011 - obrazki

mirror.co.uk
Wracam z biegania po wybrzeżu Tamizy, z widokiem na Arenę O2. Ciągle czuję, jakbym występował w filmie. Bo cały ten rok był jak film, albo sen. Dosyć błogi sen, trzeba przyznać.

Obrazek dokładnie sprzed roku. Wracam posiniaczony z kolejnych zajęć Combat Jujitsu. Mam zdarte kostki na rękach, bolącą szczękę i czuję się wspaniale. Kilka dni wcześniej DHL przywiózł mój paszport z wizą amerykańską na 10 lat. Na Gmail przyszło też potwierdzenie otrzymania rocznej wizy australijskiej.

Albo taki ze stycznia: przynoszę do pracy kawę i tort. Po raz ostatni przychodzę tu w roli pracownika. Ta świadomość działa jak narkotyk, wyostrza zmysły i odczuwanie. Inaczej myślisz, inaczej działasz. Najzwyklejszy gest jest odświętny. Wszystko, co było wcześniej irytujące albo nudne, staje się ciekawe. Z uwagą przyglądam się znajomym, bo patrzę na nich po raz ostatni. Czuję ogromną ulgę. Kroję tort i rozlewam kawę w filiżanki.

Albo ten moment: płynę promem ze Staten Island na Manhattan i podczytuję "The Wall Street Journal" od pasażera obok. Mijamy Statuę Wolności i cumujemy przy Downtown. Na Wall Street będę za 5 minut.

Albo kiedy w Monachium wchodzimy do gejowskiego baru. Stoimy w wejściu a wszystkie dwieście głów patrzą się w naszą stronę. Postanawiamy napić się piwa w innej dzielnicy. Dzień później jemy dzikie śniadanie nad Izarą, a wieczorem wjeżdżamy do Strasburga, który w swoim przedawkowaniu waniliowych cygaretek nazywamy "miastem wykutym w skale". W jednym z moteli bierzemy prysznic na krzywy ryj i zasypiamy przy historycznych murach w samochodzie.

Albo kiedy po postanowieniu o napisaniu reportażu o ludziach medytujących, zaprzyjaźniam się w pociągu z Warszawy z człowiekiem, który okazuje się oddanym praktykiem Karma Kagyu. A dzień później spotykam Pawła, który siedzi na ławce w parku w pozycji kwiatu lotosu.

Albo dzień, w którym właściciel strzelnicy proponuje nam skorzystać z historycznego typu pistoletu, z którego NKWD strzelało do polskich oficerów w Katyniu. Grzecznie odmawiamy, wybierając model CZ 75. I strzelbę.

Lub też kiedy w lecie o północy leżymy na drewnianych ławach na szczycie góry obserwując Perseidy, rój meteorytów, który wygląda jak spadające gwiazdy z bajek Disneya. Obok biegają rozbudzone dzieci i psy.

Albo taki - piję kawę w swojej kuchni z widokiem na Wawel. Zaczynam rozumieć, że już się napatrzyłem na ten Wawel. Pakuję kilka T-shirtów, bieliznę i garnitur. Zastanawiam się, czy będą mi potrzebne drugie spodnie. I czy wrócę z Londynu za 2 miesiące czy za 2 lata.

A nawet ten świeży obrazek, kiedy czyszczę piekarnik po pieczeniu bagietek i wyjeżdżam windą na górę z pojemnikami z zupą. Zaraz potem obsługuję starego Hindusa, który codziennie o tej samej porze, za odliczoną kwotę, zamawia naleśnika z wegetariańskim nadzieniem i zieloną herbatę. 

Mam pełno takich snapshotów. Ciągle czuję się jak w filmie. W roku 2012 życzę sobie nowych, czytelnikom tak samo.  

niedziela, 11 grudnia 2011

Steve Jobs: Biografia

www.trutv.com
Po przesłuchaniu audiobooka Waltera Isaacsona (ponad 20 godzin nagrania) jeszcze bardziej dotarło do mnie, jak potężnie Steve Jobs wpłynął na zachodni styl życia. Trudno znaleźć porównywalny przykład. To był chyba naprawdę największy innowator, człowiek sukcesu i wizjoner ostatnich dziesięcioleci.

Jednocześnie był dzieckiem swoich czasów i swojego otoczenia. Pamiętajmy, że wychowywał się w Krzemowej Dolinie. W wieku 20 lat miał już za sobą praktyki w Hewlett Packard i Atari. Przy czym pierwszą zdobył dzwoniąc do Dave'a Packarda, a drugą przez molestowanie CEO Atari. Od Intela wypraszał darmowe części do swoich projektów. Wszystkie te firmy miały siedziby tuż za rogiem, to był jego naturalny teren.

Miał też szczęście poznać Steve'a Wozniaka, chyba najlepszego inżyniera komputerowego i programistę na świecie, przynajmniej w dekadzie 1975-1985. Razem stworzyli duet, którego ukoronowaniem był Macintosh.


Trudno oprzeć się wrażeniu, że czego Jobs dotknął, rewolucjonizował i zamieniał w złoto. Nie dotyczy to tylko produktów Apple. Graficzny departament studia filmowego, które George Lucas musiał sprzedać z powodu sprawy rozwodowej, miał pod kierownictwem Jobsa produkować komputery i oprogramowanie do profesjonalnego przetwarzania animacji. Z czasem stał się producentem najsłynniejszych filmów animowanych, najpierw wraz z Disneyem, potem konkurując i wygrywając z Disneyem. "Toy Story", "Monsters", "Finding Nemo", "Cars", "The Incredibles", "Wall-E", "UP" - to wszystko Pixar, dzieło Jobsa. Studio dostało dotychczas 26 Oskarów, 7 Złotych Globów i 3 nagrody Grammy. Wreszcie Disney kupił Pixara, a Jobs stał się największym udziałowcem w spółce-matce Myszki Miki (7% akcji, bratanek Disneya ma niecałe 2%).


W 1996 roku wrócił do Apple - firmy na skraju bankructwa. Pięć lat później zaprezentował odtwarzacz muzyki i muzyczny sklep internetowy, które wyprzedzały inne o epokę. Nie mogę się nadziwić, dlaczego Sony zostało zmiecione przez iPoda i iTunes. Mieli nie tylko obiektywnie większe zasoby w produkcji odtwarzaczy. Posiadali też kontrakty z muzycznymi gwiazdami od lat, podczas gdy Apple nie miało z muzyką wcześniej nic wspólnego.


Ale firma Sony nie miała Jobsa. Jego siła sprawcza w Apple była absolutna. W pięć minut podejmował strategiczne decyzje, na które w kombinatach typu Sony czekało się pół roku. A nawet kiedy w końcu zapadały, nie były nawet w części tak radykalne, na jakie decydował się szef Apple. W ten sam sposób Microsoft i Nokia przespały mobilną rewolucję. Kiedy w 2007 roku Jobs pokazał światu iPhone'a, znów wyprzedził epokę.

Jobs uosabiał perfekcjonizm, pracoholizm i obsesję estetyczną. Godzinami potrafił dobierać kolory, materiały, najdrobniejsze detale. Kamienną posadzkę do sklepów Apple sprowadzał z Florencji. Wymusił nowe metody produkcji najwyższej jakości szkła. Przemysł informatyczny nie znał wcześniej takiej dbałości o integralność produktu końcowego. I jak zwykle musiał gonić.


Jobs nie wyobrażał sobie, żeby iPhone4 nie miał pięknej metalowej obręczy, która będzie jednocześnie anteną. Stoczył walkę w tej sprawie z inżynierami. Potem jak wiemy tłumaczył się na konferencji prasowej ze skłonności nowych telefonów do utraty sygnału. Ale zrobił to po swojemu. Był mistrzem retoryki. Jak bardzo brakuje mi jego "keynotes" uświadomiłem sobie niedawno oglądając prezentację ultrabooka przeprowadzoną przez szefa firmy Asus w Nowym Jorku. Marketingowa, sztuczna gadka, brak pomysłu i pasji - zupełne przeciwieństwo tego, co prezentował Jobs.

Mimo świetnego wyczucia rynku i zmysłu biznesmena, Jobs był przez całe życie pasjonatem, związanym z hipisowskimi odkryciami wschodnich mądrości i LSD. Kierowanie się wyłącznie zyskiem, tak charakterystyczne dla managementu innych firm, było dla niego po prostu nienaturalne. Przez kilka lat kierował Apple za pensję w wysokości 1 USD miesięcznie (słownie: jeden dolar). Mówił, że 50 centów dostaje za uczestnictwo w zebraniach, a drugie 50 za osiągnięcia w pracy.