poniedziałek, 26 września 2011

coolness factor

www.sheknows.com

Benzyna drożeje, politycy kłamią, szef się czepia, znów jest poniedziałek, no i jeszcze, cholera, te raty... Mam nadzieję, że taka mantra niezliczonych ludzi, którzy zapełniają od rana ulice, nigdy nie stanie się moją.

Jedząc frytki w tanim, arabskim barze (halal, of course), między poranną a popołudniową turą szukania pracy poniżej moich kwalifikacji, jak i wracając do zatłoczonych motelowych pokoików przy King's Cross czy Marble Arch, czuję się wspaniale. W planowaniu uwzględniłem bowiem element, który jest zbyt często ignorowany przez racjonalistów. To coolness factor, czyli czynnik "fajności", który sprowadza się do szukania poczucia przepływu. Warto zadbać o nowość, nawet jeżeli niesie ze sobą ryzyko.

Potocznie rozumiana dojrzałość może być beznadziejną pułapką. W odpowiedzi na wyzwania codzienności staramy się być profesjonalni, generować zyski, ograniczać koszty. W tych rozsądnych planach, spójnych strategiach i systemach nie brakuje niczego, z wyjątkiem błysku ekscytacji, prawdziwego zaangażowania, dreszczyku emocji, w skrócie - smaku życia.

Widać to na wielu blogach finansowych, gdzie stan budżetu, księgowe odruchy i spryt w oszczędzaniu prądu opanowały cały horyzont poznawczy. Na Boga, nie bądźmy nudziarzami! Żeby nie doprowadzić do załamania nerwowego albo skrajnej apatii, warto trochę odrdzewieć i uwzględnić w swoich planach coolness factor. Nie chodzi przy tym o szpan i pokazówkę. Kompasem jest tu przede wszystkim własne samopoczucie.

sobota, 17 września 2011

gap year - podsumowanie

http://www.flickr.com/photos/55389817@N02/
Na koniec swojego długiego urlopu postanowiłem przeprowadzić się do Londynu. Mentalnie zamknąłem już "gap year" i wracam do poważnego życia. Szukam tu pracy.

Urlop nie był bardzo spektakularny, raczej prywatny i spokojny. To był prezent, który sobie sprawiłem. Dla zachowania dyscypliny uczestniczyłem w dwóch solidnych, kilkumiesięcznych kursach - jednym zawodowym i jednym twórczym, tak dla równowagi.

Samo nie chodzenie do pracy było czymś ekscytującym. Zrozumieją ci, którzy długo pracują na etacie (ja pracowałem przez 7 lat). Nagle masz tyle dni do wykorzystania. Nawet tracenie ich, patrzenie jak przepływają, było przez jakiś okres świetne. Ale myśl, że całe życie można absolutnie nic konstruktywnego nie robić, nie zmierzać w żadnym kierunku, jest straszna. A tak przecież spędza czas większość populacji.

Radość z całkowitej swobody nie trwa wiecznie, ma datę ważności. Według mojego doświadczenia wynosi ona pół roku, po którym zaczyna doskwierać nadmiar czasu i wraca potrzeba większej dyscypliny. Poza tym te pół roku dzieli się na 3 miesiące ekscytacji i 3 miesiące stabilizacji w nowym, swobodnym życiu. Ogarnia cię spokój i stan "fully recharged". To znak, że piła jest naostrzona.

Polecam każdemu.