Zastanawiałem się ostatnio, czy polskie blogi są tylko odpryskiem amerykańskiego stylu. Żyjemy przecież w marginalnym mimo wszystko kraju, w dodatku wewnątrz wyjątkowo skupionego na sobie społeczeństwa. Pomysły przychodzą z zewnątrz, najlepsze owoce nauki i technologii są importowane. W dużym stopniu dotyczy to też kultury.
Czy w takim razie próbujemy tylko skopiować Tima Ferrissa, Leo Babaute, Tynana? Oby nie. Co prawda chęć naśladowania jest wyrazem najwyższego uznania, ale inspiracja to nie to samo co ślepe odwzorowanie. Postanowienie, żeby nie kopiować, towarzyszy mi od początku pisania, chociaż podobieństwa są nieuniknione. Wystarczy przelecieć pobieżnie najpopularniejsze blogi, żeby odkryć podobną formę i treść. Na takiej samej zasadzie powstawały rozpoznawalne style w historii sztuki - przez przyjęcie pomysłów, które wydają się świeże, a jednocześnie już się sprawdziły i wywołały dyskusję. Ale dosłowne klony, które zdarzają się tu i ówdzie, odpychają. Wierzę, że mamy szansę wyróżnić się nie tylko poprzez wpisanie polecanych modeli życia w lokalne warunki. Możemy wnieść całkowicie własny wkład.
Jednocześnie istnieją nawyki, które warto byłoby wdrożyć, a jakoś się nie przyjęły. Na przykład zwyczaj myślenia Amerykanów o zarobkach w ujęciu rocznym. W naszym regionie ograniczamy się raczej do perspektywy miesiąca. Tymczasem wyjątkowo pomocnym narzędziem w planowaniu czasowo-finansowej równowagi jest przyjęcie dłuższego terminu. Łączy się to z często powtarzanym postulatem rozpoczęcia dochodzenia do wolności finansowej od zgromadzenia środków pokrywających roczne koszty życia.
Pobawmy się zatem. Przyjmijmy, że stałe koszty mieszkania (jeżeli nie jesteś najemcą) wynoszą 500 zł miesięcznie, czyli 6000 zł rocznie. Koszty jedzenia i chemii gospodarczej wyceniam na 800 zł miesięcznie, czyli 9600 zł rocznie. Dodając niespodziewane wydatki i drobne przyjemności (kupno ubrań, wyjście do kina) wychodzi nam, że potrzebujemy 20 000 zł, żeby żyć przez rok bez pracy. A raczej wegetować przez rok bez pracy.
Żeby więc zrobić coś więcej niż leżenie w łóżku, z korzystaniem z ciepłego kaloryfera, elektrycznego światła i kalafiora na obiad, dodajmy. Na pewno samochód. Całkowite koszty jego użycia (obliczone przy pomocy gotowego narzędzia dostępnego na różnych stronach, m.in. http://www.kosztysamochodu.pl/ ) wyszły mi na 10 000 zł rocznie (w tym paliwo, ubezpieczenie i remonty). Po dołożeniu kolejnych 10 000 zł, przeznaczonych na eksperymenty i pewność płynności, mamy 40 000 zł.
Wygląda na dużo, co nie zmienia faktu, że na warunku zachodnie te 10 000 EUR czy 14 000 USD rocznie to zdaje się wartość poniżej granicy ubóstwa. A tak coś mi się wydaje że ci, dla których powyżej wskazane kwoty są wysokie, potrafią często bardziej twórczo zarządzać kwotami mniejszymi, nawet zbliżonymi do zera; ci zaś, dla których te kwoty duże nie są, często lekceważą potencjał wolności, który za owymi pulami stoi. To indywidualne. Tak czy inaczej uważam, że gdyby większość z nas uzbierała wysokość rocznych kosztów życia, żylibyśmy w o wiele bardziej wyluzowanym, pełnym fantazji społeczeństwie. I takiego ataku klonów sobie życzmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz