sobota, 4 lutego 2012

"Margin Call"

- Kochanie, co chciałabyś zobaczyć? „Mój tydzień z Marilyn”? „Różę”? „Dziewczynę z tatuażem”?
- Witek, ja już zdecydowałam. Chodźmy na „Wezwanie do uzupełnienia depozytu”.
- Nie śmiałem proponować...


Czyż to nie doskonały pomysł na Walentynki? Wiem, że w Polsce wybrano tytuł „Chciwość”. Postanowiłem zrobić symulację, jak wyglądałby plakat z dosłownym tłumaczeniem.

Trzeba przyznać, że autorzy wybrali tytuł ryzykownie, chociaż w świecie anglosaskim odsetek ludzi, którzy go zrozumieją jest o wiele większy niż u nas. Zresztą pasują im nazwy specjalistyczne i neutralne. Stąd „Margin Call”. Do nas z kolei pasuje tłumaczenie nasycone emocjonalnie. Chyba najlepiej udało się Rosjanom. U nich film reklamuje się jako „Granica ryzyka”. Z zadaniem kiepsko poradzili sobie Niemcy („Wielki krach”). Analiza języka dużo mówi o człowieku. W tym przypadku o preferencjach dystrybutorów. 

Film jest bardzo kameralny, trąci wręcz teatrem telewizji. Zaczyna się sceną jak z "Up in the air" – ostrymi cięciami etatów. Masowe zwolnienia firma przeprowadza metodycznie i natychmiastowo. Kiedy korytarze przemierzają panowie trzymający zapełnione kartony, dyrektorowi (Kevin Spacey) kręci się łza w oku. Zachorował mu pies.

Powoli odsłania się struktura firmy. Poznajemy szefa dwóch analityków, potem jego przełożonego, następnie dyrektora. Ale okazuje się, że i on podlega kolejnej osobie. To jeszcze nie koniec. Po 45 minutach z helikoptera wychodzi prezes (Jeremy Irons). W prywatnej rozmowie mówi o nowych czasach, w których „liczby przestały się sumować”. Na nadzwyczajnym zebraniu przypomina zasady utrzymania się w biznesie. Bądź pierwszy. Bądź najbystrzejszy. Albo oszukuj.

No i mamy kandydata na najlepszy film o kryzysie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz