mirror.co.uk |
Wracam z biegania po wybrzeżu Tamizy, z widokiem na Arenę O2. Ciągle czuję, jakbym występował w filmie. Bo cały ten rok był jak film, albo sen. Dosyć błogi sen, trzeba przyznać.
Obrazek dokładnie sprzed roku. Wracam posiniaczony z kolejnych zajęć Combat Jujitsu. Mam zdarte kostki na rękach, bolącą szczękę i czuję się wspaniale. Kilka dni wcześniej DHL przywiózł mój paszport z wizą amerykańską na 10 lat. Na Gmail przyszło też potwierdzenie otrzymania rocznej wizy australijskiej.
Albo taki ze stycznia: przynoszę do pracy kawę i tort. Po raz ostatni przychodzę tu w roli pracownika. Ta świadomość działa jak narkotyk, wyostrza zmysły i odczuwanie. Inaczej myślisz, inaczej działasz. Najzwyklejszy gest jest odświętny. Wszystko, co było wcześniej irytujące albo nudne, staje się ciekawe. Z uwagą przyglądam się znajomym, bo patrzę na nich po raz ostatni. Czuję ogromną ulgę. Kroję tort i rozlewam kawę w filiżanki.
Albo ten moment: płynę promem ze Staten Island na Manhattan i podczytuję "The Wall Street Journal" od pasażera obok. Mijamy Statuę Wolności i cumujemy przy Downtown. Na Wall Street będę za 5 minut.
Albo kiedy w Monachium wchodzimy do gejowskiego baru. Stoimy w wejściu a wszystkie dwieście głów patrzą się w naszą stronę. Postanawiamy napić się piwa w innej dzielnicy. Dzień później jemy dzikie śniadanie nad Izarą, a wieczorem wjeżdżamy do Strasburga, który w swoim przedawkowaniu waniliowych cygaretek nazywamy "miastem wykutym w skale". W jednym z moteli bierzemy prysznic na krzywy ryj i zasypiamy przy historycznych murach w samochodzie.
Albo kiedy po postanowieniu o napisaniu reportażu o ludziach medytujących, zaprzyjaźniam się w pociągu z Warszawy z człowiekiem, który okazuje się oddanym praktykiem Karma Kagyu. A dzień później spotykam Pawła, który siedzi na ławce w parku w pozycji kwiatu lotosu.
Albo dzień, w którym właściciel strzelnicy proponuje nam skorzystać z historycznego typu pistoletu, z którego NKWD strzelało do polskich oficerów w Katyniu. Grzecznie odmawiamy, wybierając model CZ 75. I strzelbę.
Lub też kiedy w lecie o północy leżymy na drewnianych ławach na szczycie góry obserwując Perseidy, rój meteorytów, który wygląda jak spadające gwiazdy z bajek Disneya. Obok biegają rozbudzone dzieci i psy.
Albo taki - piję kawę w swojej kuchni z widokiem na Wawel. Zaczynam rozumieć, że już się napatrzyłem na ten Wawel. Pakuję kilka T-shirtów, bieliznę i garnitur. Zastanawiam się, czy będą mi potrzebne drugie spodnie. I czy wrócę z Londynu za 2 miesiące czy za 2 lata.
A nawet ten świeży obrazek, kiedy czyszczę piekarnik po pieczeniu bagietek i wyjeżdżam windą na górę z pojemnikami z zupą. Zaraz potem obsługuję starego Hindusa, który codziennie o tej samej porze, za odliczoną kwotę, zamawia naleśnika z wegetariańskim nadzieniem i zieloną herbatę.
Mam pełno takich snapshotów. Ciągle czuję się jak w filmie. W roku 2012 życzę sobie nowych, czytelnikom tak samo.